O Wolandzie
Kilka lat temu, napisałam o Wolandzie tekst, stanowiący kompilację różnych postów na jego temat, które zamieszczałam na forum. Pisałam o nim ciągle i teraz też, choć rzadziej, przywołuję jego "postać" poruszając szczególnie tematy porozumienia międzygatunkowego, zdolności do myślenia, do odczuwania a nawet współodczuwania, o czym przekonuje mnie na każdym kroku. Chciałabym te teksty zebrać tu, w jednym miejscu i może nawet uwierzyć w wędrówkę dusz, o czym przekonuje mnie osoba, która go zna, a która wychowała moją dożycę. Marzyłam żeby był podobny do niej, choć wydawało się to nieprawdopodobne. A jednak - czasem patrzę i robi mi się po prostu zimno...
|
Nigdy nie marzyłam o owczarku, a
już na pewno nie czarnym jak pies Baskerville’ów… Licząc na zaangażowanie
córki, mającej już „na głowie” dwa koty, sprawę wyboru psa pozostawiłam do jej uznania. Ona znalazła
hodowlę, zamówiła szczeniaka i wybrała mu imię: Woland - ten, który ”wiecznie
zła pragnąc, wiecznie czyni dobro”…
Jechałyśmy po niego pod czeską granicę bez rozgłosu, żeby uniknąć komentarzy: „a co to psów nie ma w okolicy?” Bo przecież owczarek niemiecki, nawet długowłosy, to nie jakieś zwierzę egzotyczne. Ale ten miał być jedyny, inny niż wszystkie. To nie my, ale on nas wybrał przy pierwszej wizycie, biegnąc do nas i machając ogonkiem . Od tamtej chwili był nasz na dobre i na złe… W drodze powrotnej, słuchając nieustających zachwytów córki myślałam sobie: „Cóż ona widzi w nim takiego pięknego…?” Dzisiaj wstydzę się tej myśli i z rozrzewnieniem wspominam małą, czarną kulkę…
Było jasne, że pies będzie mój… a córka, to tylko taki pretekst (zupełnie odwrotnie niż w innych domach). I przyznaję, że to mój pomysł choć oficjalnie Woland nie należy do mnie, a obowiązkami się dzielimy. Odkąd z nami zamieszkał, każdego dnia odkrywam go na nowo i cieszę się, że jest. Często też powtarzam mu do ucha: „Ty jesteś mój”, a on patrzy swoimi uważnymi ślepkami, po czym robi „app” kłapiąc zębiskami przed moim nosem. Jest mój, bo wszystko robimy razem. Razem sprzątamy, razem gotujemy, chodzimy po zakupy i… razem śpimy. Zdarzyło nam się nawet kąpać razem w wannie! Chyba zapomnieliśmy o naszym postanowieniu: „za wszelką cenę i wszelkimi dostępnymi środkami, nie dopuścić do zepsucia psa! ”. Jest trochę rozpieszczony, ale zepsuć się go nie da. No bo jak zepsuć aniołka? Szczeniakiem był „zdalnie sterowanym” i takim jest też psem. Nie udało mi się, przez 16 miesięcy, odkąd jest z nami skarcić go ani razu. Nawet, kiedy ukradł z szafki naleśnika. Chyłkiem przebiegł koło mnie i zapakował się na „nasze” łóżko. Zastałam go w pozycji żaby, z brodą na skrzyżowanych łapach. No to pytam: „a co ty tam masz, Niuniu?”. Przywarł jeszcze mocniej do podłoża , tylko zadarł niewinne oczka, jakby mówił: „nie mam”. „No pokaż pańci”. Złapał w zęby schowanego naleśnika z miną zawstydzonego dziecka. Potem pożałowałam, że zabrałam mu tego przeżutego i obgluconego placka, który wyślizgiwał mi się z rąk, podczas gdy gorączkowo wymyślałam pretekst, żeby mu go jak najszybciej oddać.
Najbardziej lubimy razem gotować. Woland bierze w zęby przenośny materacyk (chyba tylko, żeby podkreślić wagę tej ceremonii, bo zazwyczaj poleguje na podłodze), układa przy szafkach kuchennych, na nim siada i obserwuje - jak dziecko. Nigdy nie przeszkadza i nigdy nie próbuje sięgnąć po nic z blatu, ani ze stołu. Tak samo czeka jak widzi, że szykuję mu śniadanie lub kolację. Do miski podchodzi jak powiem; „Proszę”. Czasem sam mi przypomina o marchewce na deser.
Sprzątamy tak, że przy odkurzaniu pies chodzi za odkurzaczem i łapie zębami wylatujące z niego powietrze. To jest najśmieszniejsza czynność jakiej z lubością oddaje się nasz owczarek. Szybko też nauczył się, że nie należy łapać za mopa. Tylko szmatek, którymi osuszam później podłogę, używamy na zmianę…Raz ja, froterując, a raz Woland, trzepiąc.
Dla Wolanda przeprowadziłam się do pokoju gościnnego (teraz mówimy: "do pokoju Wolanda"). A kiedy długo siedzę przy komputerze, Woland mnie ciągnie do spania. Jak już widzi, że wszystko wyłączam , bierze w zęby kaczuszkę, kiełbaski, albo jakąś inną zabaweczkę i pomrukując prowadzi mnie do pokoju. Minę ma przy tym rozkoszną. Wskakuje na sam środek łóżka i cały zadowolony czeka. Mówię do niego wtedy „domową” polszczyzną: "No i gdzie się teraz pańcia zmieści?" Patrzy najpierw filuternie, jakby liczył, że będziemy się "nawalali" poduchami, po czym podczołguje się na sam róg łóżka. Ten rytuał powtarzamy na dobranoc od ponad roku. Ale mówiąc, że razem śpimy, miałam na myśli raczej to, że w jednym pokoju, bo na łóżku Woland leży tylko chwilkę, poczym przenosi się na dywan.
Chyba mniej przesadziłam wspominając o kąpieli.
Woland uwielbia wodę pod każdą postacią. Nawet kąpiel w wannie. Stamtąd, dokąd trudno zaciągnąć innego psa, Wolanda wyciągnąć nie sposób. Od maleńkości, koniecznie chciał się ze mną kąpać. Wyglądało to tak, że z jednej strony kot łapą mieszał mi wodę w wannie , a z drugiej Woland nurkował przynajmniej "po pas" . Było to śmieszne, ale na dłuższą metę kłopotliwe, bo cała łazienka wyglądała jak po burzy z piorunami. Teraz rewiry są podzielone tak, że koci azyl jest na piętrze, a na parterze królestwo Wolanda. Kąpać go nie zamierzam, ze strachu że zostanie „owczarkiem akwariowym”. Zresztą nie ma chyba potrzeby. Jego sierść jest gruba i sprężysta, i z łatwością można go oczyścić za pomocą szczotki. To jest mój pierwszy długowłosy pies i ze zdumieniem odkrywam, że sprzątanie po psie długowłosym jest o niebo łatwiejsze, bo sierść nie wbija się ani w meble, ani w dywany. Zresztą mój owczarek linieje od czerwca do września. W innym terminie nie sposób z niego wyskubać jednego kłaka …
Razem się też uczymy. On ludzkiego języka, ja psiego. Woland jest pojętnym stworzeniem. W wieku dwóch miesięcy i 7dni (po siedmiodniowym pobycie u nas) umiał już "siad", "łapa", "waruj", "głos". Był bardzo pilnym uczniem, ale za którymś razem (ze względu na ogrom "materiału") wszystko mu się pomyliło. Jak usłyszał ostatnio wyuczoną komendę "głos", podniósł w górę łapkę i zastygł w tej pozie przez chwilę. Widać było jak intensywnie myśli, co też to było… ten "głos". Wyglądało to komicznie, tym bardziej, że strasznie się ucieszył jak sobie po chwili przypomniał. Dzisiaj, oprócz komend z zakresu PT rozróżnia nazwy niektórych przedmiotów, odszukuje je, wybiera z wielu innych i z tą samą szczenięcą radością biegnie ze znaleziskiem. Jest też rozbrajający, kiedy oczekuje pomocy w wyjątkowo trudnym zadaniu. Ten wzrok po prostu zbija z nóg. Ale największa radość jest wtedy, gdy postępy w porozumieniu międzygatunkowym są obopólne. Nie jestem despotyczną właścicielką, więc z uwagą i rozbawieniem obserwuję wysiłki mojego psa, który też próbuje mnie czegoś uczyć. Kiedy chce mi dać do zrozumienia, że coś by chętnie zjadł, to hałasuje miską na stojaku, podnosząc ją nosem w górę. Od jakiegoś czasu, widocznie uważając, że jestem mało pojętna, "tłumaczy" to dobitnie w ten sposób, że kiedy hałas nie odnosi skutku, idzie po swoją gumową kaczuszkę i wrzuca ją z impetem do miski... Posiedzi potem chwilę wpatrując się w kaczuszkę wzrokiem zawiedzionym, że jednak jest niejadalna, po czym wyciąga ją z miski jedzeniowej i wrzuca do miski z wodą. Woda rozpryskuje się na wszystkie strony, bo on to robi celowo i umyślnie (wiem, co mówię). Wtedy idę po mopa, bo muszę zetrzeć podłogę, wyciągam, suszę i odrzucam kaczuszkę. Jeśli nie dam mu choćby marchewki do przegryzienia, rytuał się powtarza...Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, bo zwierzaki mają swoje metody żeby nas edukować, ale nie wiedzieć czemu, mój pies używa tylko tej kaczuszki. Ta gumowa kaczuszka w misce a nad nią zawiedziony Woland, to obrazek nad wyraz wymowny. Ale ta mina może oznaczać jeszcze jedno - wzrok mojego psa może być zawiedziony, bo liczył że ma bardziej rozgarniętą pańcię…..
Razem też chodzimy na spacery, bawimy się w domu i na ogródku. Jedna z zabaw domowych jest śmieszna, ale czasem irytująca. Woland ma okrągły kong, który czasem napełniam mu smaczkami: suszonymi morelkami (uwielbia je), kilkoma orzeszkami nerkowca, kawałkami sucharka, kulkami kociej karmy i innymi pysznościami. Wypełniony kong pies turla nosem po podłodze jak foczka, aż wszystko wypadnie, a potem rzuca nim o podłogę w nadziei, że jeszcze coś utknęło i po takim wstrząsie może się odklei. Kiedy to nie pomaga, bo kong jest pusty, zrzuca go z impetem ze schodów. Kong nie jest dla niego atrakcją do gryzienia, stanowczo woli świeże, chrupiące warzywa, lub kostki cielęce. Bywa, że kong przeleży cały dzień w kociej toalecie, dokąd od szczeniaka nie wolno było mu schodzić. Ale czasem Woland domaga się , żeby mu go przynieść. Jeśli jest po posiłku, to dostaje kong pusty i zaczyna się zabawa, bo natychmiast zrzuca go z powrotem oczekując, że znów go podam. Robi to dokładnie tak, jak ludzki niemowlak znęcający się nad matką uporczywym wyrzucaniem zabawek z wózka albo z kojca. Jeśli próbuję zignorować jego wymuszanie, to stoi przy schodach jak wyrzut sumienia i z cichutka sobie mamrocze pod nosem. Minę ma też taką, że o ile się gdzieś nie spieszę, to daję się złamać. Przychodzi mi to o tyle łatwiej, że Woland jest absolutnym przeciwieństwem mojej sznaucerki i nie stosuje psychicznego terroru. No więc schodzę na półpiętro i wtedy zabawa trwa co najmniej pół godziny. Ja mu rzucam kong, on po niego biegnie i z wielką radością zrzuca go ze schodów z powrotem. Irytuje to czasem moją mamę, której zdarza się schodzić do piwnicy albo czyścić kocie kuwetki. Pomiędzy kuwetkami znajduje kong który jej przeszkadza, więc rzuca go na holl. Woland traktuje to oczywiście jako zaproszenie do zabawy. Babcia najczęściej się z tego śmieje, ale czasem potrafi się wkurzyć, bo obśliniony kong ląduje w kociej kuwecie a Woland za żadne skarby nie chce dać za wygraną. To jedna z nielicznych zabaw, gdzie koniecznie chce mieć „ostatnie słowo”. Wszelkie naprzykrzanie się i nachalność są mu z zasady obce, bo jest zwierzęciem niesłychanie subtelnym. Chyba po raz pierwszy w życiu mam tak delikatnego psa. Kiedy patrzę jak kości lub kłody drewna pękają mu w zębach, ten kontrast wydaje się niedorzeczny. Nigdy nie zdarzyło mu się zadrapać, uszczypnąć ani uderzyć zębami w zabawie, choćby to było przeciąganie najkrótszej z możliwych lin, ani wsadzić nosa w oko z okazji pobudki. Właśnie. Mój owczarek jest rewelacyjnym budzikiem. Budzi mnie w taki sposób , jakby ktoś wziął piórko i wodził nim po mikroskopijnych włoskach porastających twarz, z tym, że on to robi swoim zimnym i mokrym nochalem. To tak nieprawdopodobnie łaskocze, że siada się od razu. Efekt murowany, ale bez skutków ubocznych nagłego budzenia. Mnie przynajmniej nastraja pozytywnie. A jeśli w tej „popobudkowej” ciszy, chciałabym jednak jeszcze chwilę poleniuchować, Woland znosi mi do łóżka wszystkie swoje zabawki: "No zobacz, tyle mamy spraw do załatwienia, a ty śpisz i śpisz..."
Kiedy po raz pierwszy przywiozłyśmy naszego pieska do domu nie wyglądał na nieszczęśliwego, chociaż koty były zdegustowane, a sznaucerka obraziła się na wstępie. Jedyną zwierzęcą osobą, która przywitała Wolanda serdecznie, był nasz poschroniskowy „prawie bokser” , chociaż niechęci z jego strony obawiałyśmy się najbardziej. Woland wyglądał jak jeżyk z noskiem, jakby doklejonym od "innej myszki". Ten nosek żył, zdawało się, własnym życiem, i gdyby miał nóżki, to chodziłby sam, nie ciągając za sobą , po wszystkich zakamarkach domu, umęczonego pieska. Tyle było interesujących rzeczy, że na tęsknoty nie było czasu, a sen powalał z nagła w trakcie najbardziej nawet zajmujących czynności. W tych pierwszych dniach maluch przestraszył się słupka z białej cegły, który wyłonił się z mroku za garażem. Potem już chyba niczego więcej. Główną reakcją na wszystkie zaskakujące zjawiska, jak fajerwerki na sylwestrowym niebie, terkot kosiarki, czy ujadanie mijanego psa, było zdziwienie. Raz tylko widziałam mojego psa zjeżonego. Któregoś ranka, otwierając drzwi wejściowe zobaczyliśmy wielką, pomarańczową koparkę. Stała na wprost z groźnie uniesioną „szuflą”. Mój pies obrończy, stróżujący pan na włościach, zrobił się podwójny, warknął basem i ruszył przed siebie. Obiegł koparkę dookoła, obwąchał opony, wspiął się do kabiny, cofnął się nawet parę kroków , usiłując zajrzeć na dach, po czym czynności powtórzył staranniej w zwolnionym tempie. Upewniwszy się, że koparka nie jest agresywna, i nic nam nie grozi, podniósł nogę i olał ją (dosłownie i w przenośni), ciepłym moczem.
Mój „malutki” Woland był gotów mężnie bronić naszej sfory i naszych zasobów…..
Nie miałyśmy ambicji zrobić z Wolanda psa wystawowego. Pierwszy raz na wystawę pojechaliśmy gdy Woland miał cztery miesiące, raczej po to, żeby oswoił się z wielością psów, będących pod pełną kontrolą. Klimat i ludzie tam spotkani tak nas zauroczyli, że w tym sezonie chciałyśmy dotrzeć choć na jedną. Bez względu na rangę, dla nas najważniejsza była ta w Budach.
Obowiązków handlera podjęła się moja córka, a ja miałam robić zdjęcia, pod warunkiem, że dyskretnie. Z początku szło nawet nieźle (mojej córce i mojemu psu). Do momentu kiedy zapragnęłam zrobić zdjęcie „en face”. Wydawało się, że będzie piękne ujęcie i nawet pies we właściwej pozie… Woland spojrzał w obiektyw i… ruszył cwałem w moją stronę, opuszczając ring i zdziwionych wystawców. Próbowałam dzielnie zatuszować tę wpadkę niegodną owczarka i bez zastanowienia przekroczyłam wątłe „zasieki” wytyczające teren wystawowych zmagań. Potem było już tylko gorzej. Pierwsze kółeczko udało mi się pokonać, kiedy wszyscy inni kończyli już drugie. W tej groteskowej sytuacji doznałam ataku nagłego i niepohamowanego śmiechu, który łącznie z zadyszką, unieruchomił mnie na dobre. Pomyślałam sobie, że teraz to ja narobiłam wstydu mojemu psu… A kiedy wycofaliśmy się na mniej eksponowane miejsce, tak, żeby przeczekać najgorsze, Woland ostentacyjnie przestąpił barierkę ringu , układając się tuż za nią. Chyba nie miał ochoty się już wygłupiać… I powiem, że go rozumiem.
Tak…Wydaje mi się, że wbrew różnym teoriom, my się chyba rozumiemy.
A przynajmniej bardzo się staramy. Szczególnie Woland, kiedy wpatruje się uważnie i śmiesznie przekrzywia główkę, raz jednym uszkiem do dołu, raz drugim. Nasze relacje opierają się na wzajemnej życzliwości, dlatego ja będę mu podawać kong, a on będzie mi przynosił kapcie. Mamy do siebie zaufanie, i nie bez powodu będziemy liczyć na wzajemne wsparcie. Woland jest psem, przy którym jest to możliwe. Moja radość jest jego radością, a jego radość jest moją. I niech mi nikt nie mówi, ze pies nie ma duszy. Mój pies ją ma. Widać to w jego oczach. Dlatego kocham mojego psa, każdego dnia bardziej, niż poprzedniego."
2010-01-02, 17:12
Chciałam Wam przypomnieć moją mordeczkę najdroższą, bo już wszyscy pewnie zapomnieli jaki jest śliczny, ale mogę tylko opowiedzieć, jaki jest kochany. Bo najczęściej, to opowiadam na wątku Kasi. Tam się wygadam, a tu wklejam zdjęcia.
Wczoraj był przesłodki, jak miał ochotę łapać fajerwerki. Tylko żaden nie nadleciał odpowiednio blisko, więc mnie zachęcał, żebym łapała razem z nim. Jak fajerwerk rozbłyskał na niebie, to wpatrywał się uważnie, a jak miał wrażenie, że spadnie gdzieś koło nas, to czatował... Ale kiedy znikał w pół drogi, to oglądał się na mnie, jakbym była winna temu, że polowanie się nie udało... Bo może, jakbyśmy go otoczyli jak prawdziwa sfora, to dałby się zagonić na nasze podwórko.
Lubię w nim to, że oczekuje ode mnie współpracy. Lubię też jak mnie pociesza, kiedy jestem smutna. Najpierw niesie kaczuszkę, bo to chyba najdroższe, co ma. A potem inne zabawki wtyka mi na kolana, łącznie z kawałkiem marchewki. Potem siada i czeka. A jak na niego popatrzę, to kładzie uszka i wyciąga nosek, jakby chciał mi dać buzi. "Dawanie buzi", to nie jest jego wymysł. Za wyciąganie noska dostawał kiedyś smaczki. No i "buzi" zawsze mnie cieszy, nawet jak jest wyłącznie z inicjatywy Wolanda...
18 października 2011 o godzinie 17:02
A ja dzisiaj cały dzień jestem jeszcze pod wrażeniem. W nocy, kiedy dzwonilam do Ekostraży, opowiadałam pewnie trochę nieskładnie.
Prawie codziennie włóczę się nocami z moimi psami, ale jeszcze nigdy nie natknęliśmy się na watahę. W końcu to jednak miasto. Wczoraj wyszliśmy wcześniej niż zwykle. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przed przecznicą, która w oddali zakręca, a że pracujemy nad nawykiem zatrzymywania się przed każdą jezdnią (ze względu na Ulę), więc to "stój" trochę trwa. Nagle widzę, że zza zakrętu wyłania się sylwetka molosa ( może labradora , może rodezjana), więc przekonana, że za chwilę wyłoni się z mroku właściciel, biorę tylko na smycz Ulę. W tym momencie widzę następne dwa psy, za nimi jeszcze kilka, od największego do średniego. Ula, wcześniej znieruchomiała, robi gwałtowny zwrot w stronę domu, pociągając mnie za sobą, na co wataha przyspiesza w naszą stronę. Woland robi krok w stronę watahy i daje głos na całą dzielnicę. Widzę, jak lider tej sfory robi półobrót, jakby sprawdzał czy reszta gotowa do ataku, więc łapię Wolanda za obrożę i mówię "idziemy". Woland idzie niechętnie i prawie tyłem, a holuje nas Ula, więc ulicę przekraczamy szybko. Za winklem idziemy równie szybko, a Woland "zabezpiecza tyły". Do pierwszej bramy mamy blisko. Wataha nie pokazała się ani na naszej ulicy, ani na poprzecznej, więc chyba zawróciła. Niemniej, trudno było przewidzieć, jak mogło się to skończyć. Jeszcze nigdy nie natknęłam się na takie stado psów.
Zastanawiam się tylko, czy to "tutejsze" psy, uciekły komuś za bramę, czy jakieś stado "wędrowne". Być może, wcale nie są agresywne, ale z pewnością pogoniłyby każdego uciekającego psa. Woland, którego w pojedynkę nie wzrusza żaden kaukaz, przed stadem czuje jednak respekt. Nie wiem, czy to obecność Uli, czy mój strach ( bo muszę przyznać, że się wystraszyłam), czy wszystko razem, spowodowało taką jego reakcję. Przecież ze stadem nie mielibyśmy żadnych szans.
Analizowałam już kilka razy tę sytuację. Brałam też pod uwagę, że to jakiś zbiorowy spacer i że wpadłam w panikę na wyrost, ale w tych okolicach, na spacerach spotykam tylko goldenkę, labradora i mieszańca owczarka, inne psy siedzą w kojcach lub na posesjach. I pora nieszczególna na spacery jednak, bo okolice 1,2 w nocy. No i zanim się naprawdę przeraziłam, trwało to jakąś chwilę, bo wyczekiwałam człowieka, który w moim pojęciu MUSI panować nad taką zgrają, skoro puszcza ją samopas. Może gdzieś tam był, skoro psy zawróciły... Wołania nie słyszałam... A potem tylko się modliłam, żebyśmy znaleźli się za bramą, zanim to stado wybiegnie zza winkla.
Chyba daruję sobie na razie nocne spacery, dopóki się nie zatrze to upiorne wrażenie.
9 sie 2012, o 00:42
Woland nauczył się otwierania szuflad, szaf (również z przesuwnymi drzwiami) i szafek. Kiedy wychodzimy na spacer, w momencie kiedy chowam klucze, którymi otworzyłam furtkę, on łapą pociąga furtkę za sztachetki do siebie. Drzwi w domu otwiera łapą naciskając i pociągając za klamkę. Już w wieku trzech miesięcy skojarzył w jaki sposób należy otwierać drzwi, a niedługo później sam przesuwał materac 90/200, którym barykadowałam drzwi pokoju, gdzie spaliśmy i wychodził sobie na siusiu do salonu . Ponieważ on mi wszystko pokazuje ( np. że przyszła moja mama i grabi liście w ogródku, a mojej mamie pokazuje w którym pokoju śpią goście) i "tłumaczy" o co mu chodzi, kiedy go pytam, nauczył się pukać łapą w lodówkę, kiedy chciałby dostać marchewkę. Jakby tego było mało, nauczył się otwierać zamrażarkę. Wczoraj było jeszcze bardzo gorąco, a ja zastałam mojego "misia", chłodzącego się przy otwartej zamrażarce... Te jego "umiejętności", zabawne poniekąd we własnym domu, są nie do wybaczenia w cudzym. Zdarzyło mu się już opróżnić "w gościach" szafkę z odżywkami.
Właściwie również sam nauczył się nazw różnych przedmiotów, ja tylko to zauważyłam i wykorzystałam.
Jak był mały, chcąc mu coś odebrać zawsze się z nim "zamieniałam", a teraz mój "miś", jak mu na czymś bardzo zależy, to zawsze przynosi coś na zamianę. Kiedyś przynosił mi kapcie (które zresztą sam roznosił po domu), żebym jak najszybciej otworzyła mu drzwi rano, kiedy bardzo chciało mu się siusiu (sam to wymyślił). Teraz przy całym zwierzyńcu i szkodniku - Uli, raczej rzadko zmieniamy buty na dole, natomiast psie łapy, w deszczową pogodę wycieramy szmatką. Woland potrafi wciskać tę szmatkę komuś, kto wszedł do domu w deszczową pogodę - myślę, że chyba w celu wytarcia butów.
Jeśli zdarzy się jakiemuś gościowi, mimo moich protestów, zdjąć buty i zostawić w holu, Woland chętnie je przeniesie w inne miejsce. Na szczęście niszczycielem nie jest, lecz mimo to, gość zazwyczaj wpada w panikę, widząc Wolanda z jego jednym butem i próbuje sobie radzić sam perswadując: "Oddaj buta" (ja najczęściej wtedy spokojnie robię kawę w kuchni). Wtedy Woland uprzejmie stawia go przed gościem. Zazwyczaj wtedy gość ( jakoś podobne są te reakcje ) już głośno się zastanawia gdzie drugi... Woland biegnie tam, gdzie go schował i wraca z drugim. Ponieważ buty są w idealnym stanie, zamiast dramatu, kończy się na zachwytach.
Właściwie dopiero w tej chwili, po opisaniu jego "zabaw" z gośćmi przyszło mi do głowy, że jest w tym pewne podobieństwo do moich zabaw z Wolandem. Ja uwielbiam mu chować kilka przedmiotów i obserwować jak szuka tego określonego. Może wyglądałoby to zupełnie identycznie, gdyby potrafił wytłumaczyć, że szukanie buta, to zadanie dla gościa
Jeszcze coś. Rok, czy półtora temu miał kaszaka na plecach, po którym miejsce miałam mu smarować jodyną. Robiłam to w kuchni, odsuwając stół, bo tam, nad ławą i stołem mam kinkiet z dobrym oświetleniem. Za którymś razem, widząc mnie z patyczkami i buteleczką jodyny, Woland wskoczył na ławę bezpośrednio pod kinkiet i tam się usadowił oczekując. Zaczęłyśmy się z córką strasznie śmiać i cieszyć, jak nam nasz piesek zmyślnie życie ułatwia. A jak już się naśmiałyśmy, Woland zeskoczył, okrążył stół i powtórzył ten sam manewr, oczekując na następne wybuchy radości.
On tak ma. Wystarczy się czasem tylko ucieszyć. Ale trzeba bardzo uważać z czego, bo z pewnością to powtórzy.
28 sie 2013, o 15:42
Woland, na przykład, nigdy nie stawia "irokeza", nie warczy i nie straszy, i mimo zwieszonego luźno ogona, prawie wszystkie, najbardziej zajeżone i dosłownie zapienione psy ustępują mu drogi - pit bulle, labradory i kaukazy. Te nieliczne, które chcą się z nim zmierzyć, mają jednak ciężki orzech do zgryzienia. Na jego przykładzie "teoria" według której odwaga objawia się jeżeniem i grożeniem, nie miałaby w ogóle racji bytu.
Na szczęście nie tak często się zdarza, że staje przed nami pies gotowy do konfrontacji. Jedną z takich sytuacji opisywałam na drugim forum. Któregoś lata, będąc na Pomorzu w małej mieścinie, wyszliśmy na spacer połączony z drobnymi zakupami, kiedy zastąpił nam drogę duży pit w pozie bojowej, ze sztywnym ogonem i dosłownie z pianą na pysku; stanął niecałe półtora metra od nas, trochę po skosie od strony Wolanda (Woland przy mojej lewej nodze). Miałam ze sobą tylko smycz i małą siateczkę z zakupami, i zaczęłam gorączkowo myśleć, co mam zrobić w razie ataku. Staliśmy tak na przeciwko siebie nie wiem ile czasu - dwie, trzy minuty... Woland bez ruchu, tylko z uszami skierowanymi mocno do przodu. Byłam wtedy przerażona, bo pit wyglądał książkowo, miasteczko wymarłe, bo to chyba niedziela była, godzina około siódmej rano, cisza, spokój, słońce, ja w krótkim rękawku, nigdzie - nikogo i jedyne na co wpadłam, to, że podstawię przedramię, jeśli pit zechce zaatakować. Ale po chwili pit jak fantom odwrócił głowę pilnując nas wzrokiem i znikł tak samo szybko jak się pojawił. To była pierwsza taka sytuacja, która sprowokowała mnie do przemyśleń, co można zrobić w razie ataku pitbulla. Kilka razy, w pięcioletnim życiu Wolanda, zdarzyła się podobna sytuacja, że jakiś najeżony pies wyskakuje zza rogu ( na przykład ) i staje, grozi, po czym rezygnuje z ataku. Sama nie wiedziałam jak to tłumaczyć ( mówi się, że to wycofanie), dopóki nie został zaatakowany. Była też taka sytuacja, że drogi, z której nie było jak zboczyć, pilnował owczarek, konkurent do mieszkającej tam, ciekającej suki. Był straszny upał, szliśmy do sklepu, a ja byłam tak zmęczona, że postanowiłam ( rozbestwiona przez zachowanie Wolanda ) jednak przejść dróżką na skróty. Chwilę się wahałam, czy wolno mi ryzykować awanturę, bo wilczur robił wrażenie wściekłego niemalże: warczał, groził i posuwał się odrobinę w naszą stronę. Woland stał , jak zwykle, nieporuszony i niewzruszony. Powiedziałam "idziemy" i spokojnie przeszliśmy dosłownie obok nosa ON-ka, który jeżąc się i prychając wycofywał się tyłem w krzaki. Zaraz jak go minęliśmy, widziałam kątem oka, gest, jakby próbował mnie szczypnąć. Czegoś takiego nie zaryzykowałabym z Edgarem.
Jest to, w pewnym sensie, nietypowe zachowanie (może nieczęsto spotykane), ale uwielbiam Wolanda za to, że nigdy sam nie wszczyna awantur i każdemu pozwala się wycofać, o ile ten drugi nie wyskoczy z zębami.
Jechałyśmy po niego pod czeską granicę bez rozgłosu, żeby uniknąć komentarzy: „a co to psów nie ma w okolicy?” Bo przecież owczarek niemiecki, nawet długowłosy, to nie jakieś zwierzę egzotyczne. Ale ten miał być jedyny, inny niż wszystkie. To nie my, ale on nas wybrał przy pierwszej wizycie, biegnąc do nas i machając ogonkiem . Od tamtej chwili był nasz na dobre i na złe… W drodze powrotnej, słuchając nieustających zachwytów córki myślałam sobie: „Cóż ona widzi w nim takiego pięknego…?” Dzisiaj wstydzę się tej myśli i z rozrzewnieniem wspominam małą, czarną kulkę…
Było jasne, że pies będzie mój… a córka, to tylko taki pretekst (zupełnie odwrotnie niż w innych domach). I przyznaję, że to mój pomysł choć oficjalnie Woland nie należy do mnie, a obowiązkami się dzielimy. Odkąd z nami zamieszkał, każdego dnia odkrywam go na nowo i cieszę się, że jest. Często też powtarzam mu do ucha: „Ty jesteś mój”, a on patrzy swoimi uważnymi ślepkami, po czym robi „app” kłapiąc zębiskami przed moim nosem. Jest mój, bo wszystko robimy razem. Razem sprzątamy, razem gotujemy, chodzimy po zakupy i… razem śpimy. Zdarzyło nam się nawet kąpać razem w wannie! Chyba zapomnieliśmy o naszym postanowieniu: „za wszelką cenę i wszelkimi dostępnymi środkami, nie dopuścić do zepsucia psa! ”. Jest trochę rozpieszczony, ale zepsuć się go nie da. No bo jak zepsuć aniołka? Szczeniakiem był „zdalnie sterowanym” i takim jest też psem. Nie udało mi się, przez 16 miesięcy, odkąd jest z nami skarcić go ani razu. Nawet, kiedy ukradł z szafki naleśnika. Chyłkiem przebiegł koło mnie i zapakował się na „nasze” łóżko. Zastałam go w pozycji żaby, z brodą na skrzyżowanych łapach. No to pytam: „a co ty tam masz, Niuniu?”. Przywarł jeszcze mocniej do podłoża , tylko zadarł niewinne oczka, jakby mówił: „nie mam”. „No pokaż pańci”. Złapał w zęby schowanego naleśnika z miną zawstydzonego dziecka. Potem pożałowałam, że zabrałam mu tego przeżutego i obgluconego placka, który wyślizgiwał mi się z rąk, podczas gdy gorączkowo wymyślałam pretekst, żeby mu go jak najszybciej oddać.
Najbardziej lubimy razem gotować. Woland bierze w zęby przenośny materacyk (chyba tylko, żeby podkreślić wagę tej ceremonii, bo zazwyczaj poleguje na podłodze), układa przy szafkach kuchennych, na nim siada i obserwuje - jak dziecko. Nigdy nie przeszkadza i nigdy nie próbuje sięgnąć po nic z blatu, ani ze stołu. Tak samo czeka jak widzi, że szykuję mu śniadanie lub kolację. Do miski podchodzi jak powiem; „Proszę”. Czasem sam mi przypomina o marchewce na deser.
Sprzątamy tak, że przy odkurzaniu pies chodzi za odkurzaczem i łapie zębami wylatujące z niego powietrze. To jest najśmieszniejsza czynność jakiej z lubością oddaje się nasz owczarek. Szybko też nauczył się, że nie należy łapać za mopa. Tylko szmatek, którymi osuszam później podłogę, używamy na zmianę…Raz ja, froterując, a raz Woland, trzepiąc.
Dla Wolanda przeprowadziłam się do pokoju gościnnego (teraz mówimy: "do pokoju Wolanda"). A kiedy długo siedzę przy komputerze, Woland mnie ciągnie do spania. Jak już widzi, że wszystko wyłączam , bierze w zęby kaczuszkę, kiełbaski, albo jakąś inną zabaweczkę i pomrukując prowadzi mnie do pokoju. Minę ma przy tym rozkoszną. Wskakuje na sam środek łóżka i cały zadowolony czeka. Mówię do niego wtedy „domową” polszczyzną: "No i gdzie się teraz pańcia zmieści?" Patrzy najpierw filuternie, jakby liczył, że będziemy się "nawalali" poduchami, po czym podczołguje się na sam róg łóżka. Ten rytuał powtarzamy na dobranoc od ponad roku. Ale mówiąc, że razem śpimy, miałam na myśli raczej to, że w jednym pokoju, bo na łóżku Woland leży tylko chwilkę, poczym przenosi się na dywan.
Chyba mniej przesadziłam wspominając o kąpieli.
Woland uwielbia wodę pod każdą postacią. Nawet kąpiel w wannie. Stamtąd, dokąd trudno zaciągnąć innego psa, Wolanda wyciągnąć nie sposób. Od maleńkości, koniecznie chciał się ze mną kąpać. Wyglądało to tak, że z jednej strony kot łapą mieszał mi wodę w wannie , a z drugiej Woland nurkował przynajmniej "po pas" . Było to śmieszne, ale na dłuższą metę kłopotliwe, bo cała łazienka wyglądała jak po burzy z piorunami. Teraz rewiry są podzielone tak, że koci azyl jest na piętrze, a na parterze królestwo Wolanda. Kąpać go nie zamierzam, ze strachu że zostanie „owczarkiem akwariowym”. Zresztą nie ma chyba potrzeby. Jego sierść jest gruba i sprężysta, i z łatwością można go oczyścić za pomocą szczotki. To jest mój pierwszy długowłosy pies i ze zdumieniem odkrywam, że sprzątanie po psie długowłosym jest o niebo łatwiejsze, bo sierść nie wbija się ani w meble, ani w dywany. Zresztą mój owczarek linieje od czerwca do września. W innym terminie nie sposób z niego wyskubać jednego kłaka …
Razem się też uczymy. On ludzkiego języka, ja psiego. Woland jest pojętnym stworzeniem. W wieku dwóch miesięcy i 7dni (po siedmiodniowym pobycie u nas) umiał już "siad", "łapa", "waruj", "głos". Był bardzo pilnym uczniem, ale za którymś razem (ze względu na ogrom "materiału") wszystko mu się pomyliło. Jak usłyszał ostatnio wyuczoną komendę "głos", podniósł w górę łapkę i zastygł w tej pozie przez chwilę. Widać było jak intensywnie myśli, co też to było… ten "głos". Wyglądało to komicznie, tym bardziej, że strasznie się ucieszył jak sobie po chwili przypomniał. Dzisiaj, oprócz komend z zakresu PT rozróżnia nazwy niektórych przedmiotów, odszukuje je, wybiera z wielu innych i z tą samą szczenięcą radością biegnie ze znaleziskiem. Jest też rozbrajający, kiedy oczekuje pomocy w wyjątkowo trudnym zadaniu. Ten wzrok po prostu zbija z nóg. Ale największa radość jest wtedy, gdy postępy w porozumieniu międzygatunkowym są obopólne. Nie jestem despotyczną właścicielką, więc z uwagą i rozbawieniem obserwuję wysiłki mojego psa, który też próbuje mnie czegoś uczyć. Kiedy chce mi dać do zrozumienia, że coś by chętnie zjadł, to hałasuje miską na stojaku, podnosząc ją nosem w górę. Od jakiegoś czasu, widocznie uważając, że jestem mało pojętna, "tłumaczy" to dobitnie w ten sposób, że kiedy hałas nie odnosi skutku, idzie po swoją gumową kaczuszkę i wrzuca ją z impetem do miski... Posiedzi potem chwilę wpatrując się w kaczuszkę wzrokiem zawiedzionym, że jednak jest niejadalna, po czym wyciąga ją z miski jedzeniowej i wrzuca do miski z wodą. Woda rozpryskuje się na wszystkie strony, bo on to robi celowo i umyślnie (wiem, co mówię). Wtedy idę po mopa, bo muszę zetrzeć podłogę, wyciągam, suszę i odrzucam kaczuszkę. Jeśli nie dam mu choćby marchewki do przegryzienia, rytuał się powtarza...Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, bo zwierzaki mają swoje metody żeby nas edukować, ale nie wiedzieć czemu, mój pies używa tylko tej kaczuszki. Ta gumowa kaczuszka w misce a nad nią zawiedziony Woland, to obrazek nad wyraz wymowny. Ale ta mina może oznaczać jeszcze jedno - wzrok mojego psa może być zawiedziony, bo liczył że ma bardziej rozgarniętą pańcię…..
Razem też chodzimy na spacery, bawimy się w domu i na ogródku. Jedna z zabaw domowych jest śmieszna, ale czasem irytująca. Woland ma okrągły kong, który czasem napełniam mu smaczkami: suszonymi morelkami (uwielbia je), kilkoma orzeszkami nerkowca, kawałkami sucharka, kulkami kociej karmy i innymi pysznościami. Wypełniony kong pies turla nosem po podłodze jak foczka, aż wszystko wypadnie, a potem rzuca nim o podłogę w nadziei, że jeszcze coś utknęło i po takim wstrząsie może się odklei. Kiedy to nie pomaga, bo kong jest pusty, zrzuca go z impetem ze schodów. Kong nie jest dla niego atrakcją do gryzienia, stanowczo woli świeże, chrupiące warzywa, lub kostki cielęce. Bywa, że kong przeleży cały dzień w kociej toalecie, dokąd od szczeniaka nie wolno było mu schodzić. Ale czasem Woland domaga się , żeby mu go przynieść. Jeśli jest po posiłku, to dostaje kong pusty i zaczyna się zabawa, bo natychmiast zrzuca go z powrotem oczekując, że znów go podam. Robi to dokładnie tak, jak ludzki niemowlak znęcający się nad matką uporczywym wyrzucaniem zabawek z wózka albo z kojca. Jeśli próbuję zignorować jego wymuszanie, to stoi przy schodach jak wyrzut sumienia i z cichutka sobie mamrocze pod nosem. Minę ma też taką, że o ile się gdzieś nie spieszę, to daję się złamać. Przychodzi mi to o tyle łatwiej, że Woland jest absolutnym przeciwieństwem mojej sznaucerki i nie stosuje psychicznego terroru. No więc schodzę na półpiętro i wtedy zabawa trwa co najmniej pół godziny. Ja mu rzucam kong, on po niego biegnie i z wielką radością zrzuca go ze schodów z powrotem. Irytuje to czasem moją mamę, której zdarza się schodzić do piwnicy albo czyścić kocie kuwetki. Pomiędzy kuwetkami znajduje kong który jej przeszkadza, więc rzuca go na holl. Woland traktuje to oczywiście jako zaproszenie do zabawy. Babcia najczęściej się z tego śmieje, ale czasem potrafi się wkurzyć, bo obśliniony kong ląduje w kociej kuwecie a Woland za żadne skarby nie chce dać za wygraną. To jedna z nielicznych zabaw, gdzie koniecznie chce mieć „ostatnie słowo”. Wszelkie naprzykrzanie się i nachalność są mu z zasady obce, bo jest zwierzęciem niesłychanie subtelnym. Chyba po raz pierwszy w życiu mam tak delikatnego psa. Kiedy patrzę jak kości lub kłody drewna pękają mu w zębach, ten kontrast wydaje się niedorzeczny. Nigdy nie zdarzyło mu się zadrapać, uszczypnąć ani uderzyć zębami w zabawie, choćby to było przeciąganie najkrótszej z możliwych lin, ani wsadzić nosa w oko z okazji pobudki. Właśnie. Mój owczarek jest rewelacyjnym budzikiem. Budzi mnie w taki sposób , jakby ktoś wziął piórko i wodził nim po mikroskopijnych włoskach porastających twarz, z tym, że on to robi swoim zimnym i mokrym nochalem. To tak nieprawdopodobnie łaskocze, że siada się od razu. Efekt murowany, ale bez skutków ubocznych nagłego budzenia. Mnie przynajmniej nastraja pozytywnie. A jeśli w tej „popobudkowej” ciszy, chciałabym jednak jeszcze chwilę poleniuchować, Woland znosi mi do łóżka wszystkie swoje zabawki: "No zobacz, tyle mamy spraw do załatwienia, a ty śpisz i śpisz..."
Kiedy po raz pierwszy przywiozłyśmy naszego pieska do domu nie wyglądał na nieszczęśliwego, chociaż koty były zdegustowane, a sznaucerka obraziła się na wstępie. Jedyną zwierzęcą osobą, która przywitała Wolanda serdecznie, był nasz poschroniskowy „prawie bokser” , chociaż niechęci z jego strony obawiałyśmy się najbardziej. Woland wyglądał jak jeżyk z noskiem, jakby doklejonym od "innej myszki". Ten nosek żył, zdawało się, własnym życiem, i gdyby miał nóżki, to chodziłby sam, nie ciągając za sobą , po wszystkich zakamarkach domu, umęczonego pieska. Tyle było interesujących rzeczy, że na tęsknoty nie było czasu, a sen powalał z nagła w trakcie najbardziej nawet zajmujących czynności. W tych pierwszych dniach maluch przestraszył się słupka z białej cegły, który wyłonił się z mroku za garażem. Potem już chyba niczego więcej. Główną reakcją na wszystkie zaskakujące zjawiska, jak fajerwerki na sylwestrowym niebie, terkot kosiarki, czy ujadanie mijanego psa, było zdziwienie. Raz tylko widziałam mojego psa zjeżonego. Któregoś ranka, otwierając drzwi wejściowe zobaczyliśmy wielką, pomarańczową koparkę. Stała na wprost z groźnie uniesioną „szuflą”. Mój pies obrończy, stróżujący pan na włościach, zrobił się podwójny, warknął basem i ruszył przed siebie. Obiegł koparkę dookoła, obwąchał opony, wspiął się do kabiny, cofnął się nawet parę kroków , usiłując zajrzeć na dach, po czym czynności powtórzył staranniej w zwolnionym tempie. Upewniwszy się, że koparka nie jest agresywna, i nic nam nie grozi, podniósł nogę i olał ją (dosłownie i w przenośni), ciepłym moczem.
Mój „malutki” Woland był gotów mężnie bronić naszej sfory i naszych zasobów…..
Nie miałyśmy ambicji zrobić z Wolanda psa wystawowego. Pierwszy raz na wystawę pojechaliśmy gdy Woland miał cztery miesiące, raczej po to, żeby oswoił się z wielością psów, będących pod pełną kontrolą. Klimat i ludzie tam spotkani tak nas zauroczyli, że w tym sezonie chciałyśmy dotrzeć choć na jedną. Bez względu na rangę, dla nas najważniejsza była ta w Budach.
Obowiązków handlera podjęła się moja córka, a ja miałam robić zdjęcia, pod warunkiem, że dyskretnie. Z początku szło nawet nieźle (mojej córce i mojemu psu). Do momentu kiedy zapragnęłam zrobić zdjęcie „en face”. Wydawało się, że będzie piękne ujęcie i nawet pies we właściwej pozie… Woland spojrzał w obiektyw i… ruszył cwałem w moją stronę, opuszczając ring i zdziwionych wystawców. Próbowałam dzielnie zatuszować tę wpadkę niegodną owczarka i bez zastanowienia przekroczyłam wątłe „zasieki” wytyczające teren wystawowych zmagań. Potem było już tylko gorzej. Pierwsze kółeczko udało mi się pokonać, kiedy wszyscy inni kończyli już drugie. W tej groteskowej sytuacji doznałam ataku nagłego i niepohamowanego śmiechu, który łącznie z zadyszką, unieruchomił mnie na dobre. Pomyślałam sobie, że teraz to ja narobiłam wstydu mojemu psu… A kiedy wycofaliśmy się na mniej eksponowane miejsce, tak, żeby przeczekać najgorsze, Woland ostentacyjnie przestąpił barierkę ringu , układając się tuż za nią. Chyba nie miał ochoty się już wygłupiać… I powiem, że go rozumiem.
Tak…Wydaje mi się, że wbrew różnym teoriom, my się chyba rozumiemy.
A przynajmniej bardzo się staramy. Szczególnie Woland, kiedy wpatruje się uważnie i śmiesznie przekrzywia główkę, raz jednym uszkiem do dołu, raz drugim. Nasze relacje opierają się na wzajemnej życzliwości, dlatego ja będę mu podawać kong, a on będzie mi przynosił kapcie. Mamy do siebie zaufanie, i nie bez powodu będziemy liczyć na wzajemne wsparcie. Woland jest psem, przy którym jest to możliwe. Moja radość jest jego radością, a jego radość jest moją. I niech mi nikt nie mówi, ze pies nie ma duszy. Mój pies ją ma. Widać to w jego oczach. Dlatego kocham mojego psa, każdego dnia bardziej, niż poprzedniego."
2010-01-02, 17:12
Chciałam Wam przypomnieć moją mordeczkę najdroższą, bo już wszyscy pewnie zapomnieli jaki jest śliczny, ale mogę tylko opowiedzieć, jaki jest kochany. Bo najczęściej, to opowiadam na wątku Kasi. Tam się wygadam, a tu wklejam zdjęcia.
Wczoraj był przesłodki, jak miał ochotę łapać fajerwerki. Tylko żaden nie nadleciał odpowiednio blisko, więc mnie zachęcał, żebym łapała razem z nim. Jak fajerwerk rozbłyskał na niebie, to wpatrywał się uważnie, a jak miał wrażenie, że spadnie gdzieś koło nas, to czatował... Ale kiedy znikał w pół drogi, to oglądał się na mnie, jakbym była winna temu, że polowanie się nie udało... Bo może, jakbyśmy go otoczyli jak prawdziwa sfora, to dałby się zagonić na nasze podwórko.
Lubię w nim to, że oczekuje ode mnie współpracy. Lubię też jak mnie pociesza, kiedy jestem smutna. Najpierw niesie kaczuszkę, bo to chyba najdroższe, co ma. A potem inne zabawki wtyka mi na kolana, łącznie z kawałkiem marchewki. Potem siada i czeka. A jak na niego popatrzę, to kładzie uszka i wyciąga nosek, jakby chciał mi dać buzi. "Dawanie buzi", to nie jest jego wymysł. Za wyciąganie noska dostawał kiedyś smaczki. No i "buzi" zawsze mnie cieszy, nawet jak jest wyłącznie z inicjatywy Wolanda...
18 października 2011 o godzinie 17:02
A ja dzisiaj cały dzień jestem jeszcze pod wrażeniem. W nocy, kiedy dzwonilam do Ekostraży, opowiadałam pewnie trochę nieskładnie.
Prawie codziennie włóczę się nocami z moimi psami, ale jeszcze nigdy nie natknęliśmy się na watahę. W końcu to jednak miasto. Wczoraj wyszliśmy wcześniej niż zwykle. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przed przecznicą, która w oddali zakręca, a że pracujemy nad nawykiem zatrzymywania się przed każdą jezdnią (ze względu na Ulę), więc to "stój" trochę trwa. Nagle widzę, że zza zakrętu wyłania się sylwetka molosa ( może labradora , może rodezjana), więc przekonana, że za chwilę wyłoni się z mroku właściciel, biorę tylko na smycz Ulę. W tym momencie widzę następne dwa psy, za nimi jeszcze kilka, od największego do średniego. Ula, wcześniej znieruchomiała, robi gwałtowny zwrot w stronę domu, pociągając mnie za sobą, na co wataha przyspiesza w naszą stronę. Woland robi krok w stronę watahy i daje głos na całą dzielnicę. Widzę, jak lider tej sfory robi półobrót, jakby sprawdzał czy reszta gotowa do ataku, więc łapię Wolanda za obrożę i mówię "idziemy". Woland idzie niechętnie i prawie tyłem, a holuje nas Ula, więc ulicę przekraczamy szybko. Za winklem idziemy równie szybko, a Woland "zabezpiecza tyły". Do pierwszej bramy mamy blisko. Wataha nie pokazała się ani na naszej ulicy, ani na poprzecznej, więc chyba zawróciła. Niemniej, trudno było przewidzieć, jak mogło się to skończyć. Jeszcze nigdy nie natknęłam się na takie stado psów.
Zastanawiam się tylko, czy to "tutejsze" psy, uciekły komuś za bramę, czy jakieś stado "wędrowne". Być może, wcale nie są agresywne, ale z pewnością pogoniłyby każdego uciekającego psa. Woland, którego w pojedynkę nie wzrusza żaden kaukaz, przed stadem czuje jednak respekt. Nie wiem, czy to obecność Uli, czy mój strach ( bo muszę przyznać, że się wystraszyłam), czy wszystko razem, spowodowało taką jego reakcję. Przecież ze stadem nie mielibyśmy żadnych szans.
Analizowałam już kilka razy tę sytuację. Brałam też pod uwagę, że to jakiś zbiorowy spacer i że wpadłam w panikę na wyrost, ale w tych okolicach, na spacerach spotykam tylko goldenkę, labradora i mieszańca owczarka, inne psy siedzą w kojcach lub na posesjach. I pora nieszczególna na spacery jednak, bo okolice 1,2 w nocy. No i zanim się naprawdę przeraziłam, trwało to jakąś chwilę, bo wyczekiwałam człowieka, który w moim pojęciu MUSI panować nad taką zgrają, skoro puszcza ją samopas. Może gdzieś tam był, skoro psy zawróciły... Wołania nie słyszałam... A potem tylko się modliłam, żebyśmy znaleźli się za bramą, zanim to stado wybiegnie zza winkla.
Chyba daruję sobie na razie nocne spacery, dopóki się nie zatrze to upiorne wrażenie.
9 sie 2012, o 00:42
Woland nauczył się otwierania szuflad, szaf (również z przesuwnymi drzwiami) i szafek. Kiedy wychodzimy na spacer, w momencie kiedy chowam klucze, którymi otworzyłam furtkę, on łapą pociąga furtkę za sztachetki do siebie. Drzwi w domu otwiera łapą naciskając i pociągając za klamkę. Już w wieku trzech miesięcy skojarzył w jaki sposób należy otwierać drzwi, a niedługo później sam przesuwał materac 90/200, którym barykadowałam drzwi pokoju, gdzie spaliśmy i wychodził sobie na siusiu do salonu . Ponieważ on mi wszystko pokazuje ( np. że przyszła moja mama i grabi liście w ogródku, a mojej mamie pokazuje w którym pokoju śpią goście) i "tłumaczy" o co mu chodzi, kiedy go pytam, nauczył się pukać łapą w lodówkę, kiedy chciałby dostać marchewkę. Jakby tego było mało, nauczył się otwierać zamrażarkę. Wczoraj było jeszcze bardzo gorąco, a ja zastałam mojego "misia", chłodzącego się przy otwartej zamrażarce... Te jego "umiejętności", zabawne poniekąd we własnym domu, są nie do wybaczenia w cudzym. Zdarzyło mu się już opróżnić "w gościach" szafkę z odżywkami.
Właściwie również sam nauczył się nazw różnych przedmiotów, ja tylko to zauważyłam i wykorzystałam.
Jak był mały, chcąc mu coś odebrać zawsze się z nim "zamieniałam", a teraz mój "miś", jak mu na czymś bardzo zależy, to zawsze przynosi coś na zamianę. Kiedyś przynosił mi kapcie (które zresztą sam roznosił po domu), żebym jak najszybciej otworzyła mu drzwi rano, kiedy bardzo chciało mu się siusiu (sam to wymyślił). Teraz przy całym zwierzyńcu i szkodniku - Uli, raczej rzadko zmieniamy buty na dole, natomiast psie łapy, w deszczową pogodę wycieramy szmatką. Woland potrafi wciskać tę szmatkę komuś, kto wszedł do domu w deszczową pogodę - myślę, że chyba w celu wytarcia butów.
Jeśli zdarzy się jakiemuś gościowi, mimo moich protestów, zdjąć buty i zostawić w holu, Woland chętnie je przeniesie w inne miejsce. Na szczęście niszczycielem nie jest, lecz mimo to, gość zazwyczaj wpada w panikę, widząc Wolanda z jego jednym butem i próbuje sobie radzić sam perswadując: "Oddaj buta" (ja najczęściej wtedy spokojnie robię kawę w kuchni). Wtedy Woland uprzejmie stawia go przed gościem. Zazwyczaj wtedy gość ( jakoś podobne są te reakcje ) już głośno się zastanawia gdzie drugi... Woland biegnie tam, gdzie go schował i wraca z drugim. Ponieważ buty są w idealnym stanie, zamiast dramatu, kończy się na zachwytach.
Właściwie dopiero w tej chwili, po opisaniu jego "zabaw" z gośćmi przyszło mi do głowy, że jest w tym pewne podobieństwo do moich zabaw z Wolandem. Ja uwielbiam mu chować kilka przedmiotów i obserwować jak szuka tego określonego. Może wyglądałoby to zupełnie identycznie, gdyby potrafił wytłumaczyć, że szukanie buta, to zadanie dla gościa
Jeszcze coś. Rok, czy półtora temu miał kaszaka na plecach, po którym miejsce miałam mu smarować jodyną. Robiłam to w kuchni, odsuwając stół, bo tam, nad ławą i stołem mam kinkiet z dobrym oświetleniem. Za którymś razem, widząc mnie z patyczkami i buteleczką jodyny, Woland wskoczył na ławę bezpośrednio pod kinkiet i tam się usadowił oczekując. Zaczęłyśmy się z córką strasznie śmiać i cieszyć, jak nam nasz piesek zmyślnie życie ułatwia. A jak już się naśmiałyśmy, Woland zeskoczył, okrążył stół i powtórzył ten sam manewr, oczekując na następne wybuchy radości.
On tak ma. Wystarczy się czasem tylko ucieszyć. Ale trzeba bardzo uważać z czego, bo z pewnością to powtórzy.
28 sie 2013, o 15:42
Woland, na przykład, nigdy nie stawia "irokeza", nie warczy i nie straszy, i mimo zwieszonego luźno ogona, prawie wszystkie, najbardziej zajeżone i dosłownie zapienione psy ustępują mu drogi - pit bulle, labradory i kaukazy. Te nieliczne, które chcą się z nim zmierzyć, mają jednak ciężki orzech do zgryzienia. Na jego przykładzie "teoria" według której odwaga objawia się jeżeniem i grożeniem, nie miałaby w ogóle racji bytu.
Na szczęście nie tak często się zdarza, że staje przed nami pies gotowy do konfrontacji. Jedną z takich sytuacji opisywałam na drugim forum. Któregoś lata, będąc na Pomorzu w małej mieścinie, wyszliśmy na spacer połączony z drobnymi zakupami, kiedy zastąpił nam drogę duży pit w pozie bojowej, ze sztywnym ogonem i dosłownie z pianą na pysku; stanął niecałe półtora metra od nas, trochę po skosie od strony Wolanda (Woland przy mojej lewej nodze). Miałam ze sobą tylko smycz i małą siateczkę z zakupami, i zaczęłam gorączkowo myśleć, co mam zrobić w razie ataku. Staliśmy tak na przeciwko siebie nie wiem ile czasu - dwie, trzy minuty... Woland bez ruchu, tylko z uszami skierowanymi mocno do przodu. Byłam wtedy przerażona, bo pit wyglądał książkowo, miasteczko wymarłe, bo to chyba niedziela była, godzina około siódmej rano, cisza, spokój, słońce, ja w krótkim rękawku, nigdzie - nikogo i jedyne na co wpadłam, to, że podstawię przedramię, jeśli pit zechce zaatakować. Ale po chwili pit jak fantom odwrócił głowę pilnując nas wzrokiem i znikł tak samo szybko jak się pojawił. To była pierwsza taka sytuacja, która sprowokowała mnie do przemyśleń, co można zrobić w razie ataku pitbulla. Kilka razy, w pięcioletnim życiu Wolanda, zdarzyła się podobna sytuacja, że jakiś najeżony pies wyskakuje zza rogu ( na przykład ) i staje, grozi, po czym rezygnuje z ataku. Sama nie wiedziałam jak to tłumaczyć ( mówi się, że to wycofanie), dopóki nie został zaatakowany. Była też taka sytuacja, że drogi, z której nie było jak zboczyć, pilnował owczarek, konkurent do mieszkającej tam, ciekającej suki. Był straszny upał, szliśmy do sklepu, a ja byłam tak zmęczona, że postanowiłam ( rozbestwiona przez zachowanie Wolanda ) jednak przejść dróżką na skróty. Chwilę się wahałam, czy wolno mi ryzykować awanturę, bo wilczur robił wrażenie wściekłego niemalże: warczał, groził i posuwał się odrobinę w naszą stronę. Woland stał , jak zwykle, nieporuszony i niewzruszony. Powiedziałam "idziemy" i spokojnie przeszliśmy dosłownie obok nosa ON-ka, który jeżąc się i prychając wycofywał się tyłem w krzaki. Zaraz jak go minęliśmy, widziałam kątem oka, gest, jakby próbował mnie szczypnąć. Czegoś takiego nie zaryzykowałabym z Edgarem.
Jest to, w pewnym sensie, nietypowe zachowanie (może nieczęsto spotykane), ale uwielbiam Wolanda za to, że nigdy sam nie wszczyna awantur i każdemu pozwala się wycofać, o ile ten drugi nie wyskoczy z zębami.
Champion Polski, wielokrotny złoty medalista: 4xCAC; 5xCACIB; NPwR; ZR; Best in Show; Złoty medal w klasie Championów.